literature

[Inspiracje]Miasto burzy

Deviation Actions

pani-leukonoe's avatar
Published:
164 Views

Literature Text

    Nad horyzontem ciemnogranatowymi, niskimi chmurami zbierała się burza. Sunęła przez wyjałowioną ziemię z majestatyczną powolnością. Poprzedzana podmuchami zimnego powietrza ukrywała za szarą kurtyną deszczu, niewielkie zbocza, na których rosły pojedyncze rachityczne drzewka, przepędzała nieliczne zwierzęta do nor i dziupli. Przynosiła orzeźwienie po parnym, dusznym dniu. Nieubłaganie zbliżała się do miasta rozrośniętego pod i na skale, wznoszącej się pionową ścianą i ciągnącą się po oba horyzonty, prawie jak mur oddzielający dwa światy. Deszcz i przynoszący ulgę chłód nie zwracał jednak uwagi na jakiekolwiek różnice, opadał ciężkim strumieniem na wszystkich jednakowo.
    Pierwsze za równą ścianą zniknęły przedmieścia, slumsy, które przykleiły się do miasta tysiącami byle jak skleconych z desek czy blach bud i domków, ustawionych w chaotyczny labirynt, w którym łatwo było się zgubić, ukryć. Ulice niczym nie wybrukowane natychmiast zamieniły się w błotne rzeki, w których, pomimo wściekłych nawoływań matek, bawiły się dzieci. Taplały się w brudnych kałużach, przewracały i rzucały zlepionymi z wilgotnej ziemi kulkami, nie przejmując się klejącymi się do ciała ubraniami i włosami. Ciężkie krople wybijały pośpieszne staccato na blachach dachów i beczkach zbierających najczystszą wodę na jaką mogli liczyć mieszkańcy tej części miasta. Zagłuszały śmiechy, krzyki, złorzeczenia. 
    Pod byle jak sklecony daszek umknęła dziesięcioletnia dziewczynka, usiadła na zdezelowanej skrzynce, żeby nie brodzić w błocie. Obejmowała ramionami nogi przytulone do piersi. Przez brud oblepiający włosy dało się jeszcze dojrzeć ich naturalną jasną barwę. Wilgotne strąki lepiły się do wychudzonych policzków – nie udało jej się skryć nim spadły pierwsze krople. Oczy o barwie bluszczu, które aż prosiły by zagościł w nich figlarny błysk, obojętnie wpatrywały się w bose stopy. I tylko arytmiczna kołysanka wygrywana na daszku przez deszcz, przynosiła odrobinę pocieszenia.
    Deszcz padał. Burza sunęła w głąb miasta, pochłaniając niczym wygłodniały wieloryb kolejne domy, już te proste, murowane, chociaż dalekie od zadbanych. Pięły się delikatnie w górę, oddzielone od siebie jedynie ciasnymi, ale utwardzanymi uliczkami-schodkami. Kobiety pospiesznie ściągały pranie z linek rozwieszonych pomiędzy nimi. Deszcz zmywał ze ścian i zatrzaskiwanych okien naniesiony przez ostatnie kilkadziesiąt dni pył. Spływał strumyczkami w dół, zabierając ze sobą suche kwiaty, drobne śmieci, martwe myszy.
    Mieszał się razem z krwią, która, równie szczodrze co deszcz z nieba, płynęła z licznych ran na martwym ciele leżącym w pełnym śmieci zaułku – żelasisty zapach ledwo wyczuwalny za odoru gnijących śmieci. Tworzył karminowe strugi i kałuże, jak te pod ciężkimi butami, stojącego nad ciałem mężczyzny. Jeszcze można była dojrzeć ślady tej samej krwi na ostrzu trzymanego przez niego bagnetu. Jednak inna już ściekała po odsłoniętej piersi – przecięty materiał koszulki zwisał luźno – sącząc się z podłużnej rany, przecinającej umięśniony tors. Krople deszczu spływały po ciemnych, przyklejonych do twarzy włosach, próbował wpłynąć do jasnobłękitnych oczu, patrzących z pogardą na martwe ciało. Śmiech, który wydobył się z piersi mężczyzny, został zagłuszony przez przetaczający się nisko grom.
    Piorun rozświetlił na sekundę miasto, szybko ciemniejące pod warstwą ciężkich chmur. Wydobył z cienia kształty domów, zaułków, odbił się krótkim błyskiem od szkła potłuczonych butelek, metalu zapomnianych łusek zawalających plac, za którym stał wysoki, szary budynek. Po błysku została ciemność rozświetlona smugami światła – szybko niknącymi w mgiełce deszczu parującego od rozgrzanego betonu – wydobywającymi się z co poniektórych, wąskich okien. Za cienką granicą, oddzielającą ciemność i burzę od odrobiny światła i względnego spokoju, poruszyły się cienie. Za tą cienką granicą odpoczywano, korzystając z okazji, że burza zagnała do swoich nor nie tylko dzikie zwierzęta. Każdy odpoczywał na swój sposób, grając w karty i w kości, ćwicząc, rozmawiając. A niektórzy w zaciszu ciasnego pokoju, dzielonego z drugą osobą, czyścili broń. Tutaj deszcz i gromy, były przytłumionym poszumem, z wąskich okien można była jeszcze dojrzeć płot z drutem kolczastym okalający plac, dalej widoczna była już tylko kurtyna wody. 
    Jednak siedzący przy biurku, na którym rozłożony był karabin snajperski, mężczyzna nie musiał widzieć by wiedzieć, co by dojrzał przez okna swojego pokoju w pogodny dzień. Równinę niskich identycznych, kwadratowych domów o płaskich dachach, ustawionych w dokładnie zaplanowany wzór, dojrzałby nieco z prawej wyższy i większy – jak ten, w którym sam przebywał – budynek administracji i policji. Na wprost, jakieś trzy kilometry, dojrzałby przysłaniającą wszystko, prostą ścianę skały, wiedziałby, chociaż nigdy nie widział, że na jej szczycie – setkę metrów w górę – ciągnie się płaskowyż. Jeszcze dojrzałby na jego krawędzi mur i drut kolczasty, odgradzający jedno miasto od drugiego, dzielący przestrzeń na panów żyjących bliżej niebios i psów taplających się błocie. Dzisiaj jednak nie patrzył przez okno, jak często robił, snując plany o dostaniu się do tamtego miasta i odzyskaniu odebranej radości. Skupił się na czyszczonych elementach broni. Nie lubił deszczu. Deszczu, który przybierał na sile.
    Coraz większe strumienie wody ściekały do studzienek kanalizacyjnych, szemrały w rynnach prawie uspokajającym rytmem. Spływał strużkami z dachów i rozpryskiwał się w coraz większych kałużach, tworzących się w krzywym bruku chodników i ulic. Rozchlapywanych przez pospieszne kroki pojedynczych osób, które przemykały blisko ścian i nielicznych samochodów, które przelotnie je rozświetlały. Jedynymi osobami, które nie próbowały umknąć ulewie były samotne kobiety, stojące przy niektórych zaułkach, ukryte pod daszkami. Nagie nogi przykryte jedynie zbyt krótkimi spódniczkami czy spodenkami i ramiona pokryły się już gęsią skórką. Jednak większość nie zwracała na to uwagi. Wpatrywały się obojętnymi i znudzonymi spojrzeniami gdzieś w przestrzeń. Paliły papierosy. Czekały pomimo pogody, licząc, że którejś się poszczęści.
    Trafiło na młodziutką dziewczynę o długich rudych włosach ubraną w kwiecistą sukienkę, która ledwo zasłaniała jej pośladki. Stała z głową i ramieniem oparta o ścianę, obejmowała się ramionami. Wyraz przymglonych brązowych oczu – wyglądałyby wspaniale, gdyby pojawiły się w nim iskierki radości – nie zmienił się, gdy podszedł do niej mężczyzna. Nie zmieniły się również, gdy brał ją na skrzynkach po warzywach. Równie obojętne były, gdy chowała przeliczone pieniądze do torebki obok szminki, prezerwatyw, pudełka tabletek i zdjęcia młodego mężczyzny o czarnych włosach i małej dziewczynki podobnej do niej. Tylko gdy spojrzała w górę na górującą w tym miejscu skałę, gdy dostrzegła, a przynajmniej tak jej się wydało, fragment muru, w oczach pojawiał się błysk determinacji. A może to tylko odbicie kolejnej błyskawicy, która przetoczyła się wśród chmur.
    Chmur wiszących jeszcze niżej, gdy patrzyło się na nie z wysokości płaskowyżu. Byłyby przytłaczające, obezwładniające, gdyby nie ciepło i światło wygodnych, a w niektórych przypadkach luksusowych domów. Tutaj nikt nie przemykał pod ścianami w obawie bycia ochlapanym, nie było miejsc na równym betonie, gdzie mogłyby się tworzyć kałuże. Ci nieliczni przechodnie, którzy nie zdążyli się schronić do domów przed deszczem szli spokojnie pod parasolami rozświetlonymi przez lampy ulicami. Ewentualnie kryli się w licznych kawiarenkach i knajpkach. W takich miejscach, grzejąc dłonie kubkami z ciepłymi napojami, burza stawała się przyjemnym poszumem w tle prowadzonych rozmów.
    Tak samo w jednej z kilku największych willi z rozległym, zadbanym ogrodem – krople pluskały wesoło w sadzawkach, grały na liściach drzew i na kwiatach prawie skoczną melodię. Inaczej ją jednak słyszała czarnowłosa dziewczyna, siedząca na rozległym zadaszonym tarasie. Nie schowała się do środka, gdy zaczęło padać, opatuliła się jedynie kocem, podwinęła stopy na huśtawkę. Gdyby była w innym miejscu, otoczona innymi ludźmi może zamiast otulać się w koc, biegłaby by w tym deszczu, może przed kimś uciekając, albo po prostu biegnąc przed siebie, śmiejąc się, gdy ktoś potknąłby się na błocie. W innym miejscu – w domu. Wśród innych ludzi – przyjaciół. Jeszcze spojrzała w stronę, gdzie żaden inny mieszkaniec tej części miasta nie patrzył, gdzie, mogłaby przysiąc, widziała biały mur, który oddzielał dwa światy. W brązowych oczach mignęła tęsknota, usta uśmiechnęły się słabo. Wróciła do czytania, słuchała muzyki powoli słabnące deszczu, która powinna brzmieć zupełnie inaczej.
    Pojedynczymi nutami wygrywanymi na dachówkachi i kałużach ulewa obwieszczała swój koniec. Tam, gdzie kilka godzin wcześniej zbierały się chmury, pojawił się pasek nieba zaróżowionego wschodzącym słońcem, które jak wcześniej deszcz, obejmowało w swoje posiadanie równinę, nagle rozkwitłą, slumsowe przedmieścia, drobne wzgórza pokryte labiryntem wąskich uliczek. Jego pierwsze promienie odbiły się w kroplach zawisłych na krawędziach dachów domów ustawionych w równe rzędy. Na powrót zaczęło ogrzewać ulice i zaułki, teraz prawie puste o tej najcichszej godzinie.
    Miasto budziło się z letargu po burzy i nocy. W koronie porannego słońca, w wilgoci niedawnej ulewy mogło wydawać się nawet piękne. Jednak jego mieszkańcy wiedzieli lepiej, to był wrzód na dupie świata. Ich dom.

Nie jest to tekst zupełnie nowy, miał stanowić prolog do opowiadania, które końcem końców nigdy nie powstało, a sam opis leżał zapomniany an Stashu. W tej chwili wątpię, żebym była w stanie cokolwiek więcej zrobić z tym obrazkiem, bo zupełnie nie mam pomysłu, jak to później rozwinąć, ale jako Male Inspiracje myślę, że się nada.
© 2016 - 2024 pani-leukonoe
Comments0
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In